Mapy i zdjęcia satelitarne to świetna pomoc dla poszukiwacza, ale nic nie może zastąpić rekonesansu w terenie. Czujemy, że gdzieś za tą nieprzebytą ścianą zieleni ukrywa się nasza jaskinia, wciąż pełna hiszpańskich skarbów. Jest już tuż tuż…
Dżungla nie daje o sobie zapomnieć. Nawet w snach przemierzamy szlak, który może doprowadzić nas do celu, a rano, ze zdwojoną siłą, przygotowujemy się do kolejnego podejścia. Życie na pokładzie karaibskiego jachtu w naturalny sposób wyznaczają pory dnia. Kładziemy się długo po zapadnięciu zmroku, racząc się zimnym piwem lub fantastycznym lokalnym rumem, do końca prowadząc burzliwe rozmowy, które zwykle oscylują wokół opowieści o zaginionych skarbach. Wydawałoby się, że to niedobra taktyka do prowadzenia eksploracji kolejnego dnia, ale niemal każdy budzi się wkrótce po świcie. Wiadro na lince służy za prysznic. Stajemy na schodkach na rufie, wrzucamy wiadro do morza i wylewamy na siebie zimną wodę. Szybkie namydlanie i kolejne dwa lub trzy chluśnięcia. Ta niezwykle słona i chłodna woda działa jak eliksir mocy i natychmiast daje nam potężną dawkę energii. Potem już tylko porządne śniadanie i jesteśmy gotowi do kolejnego ataku.
Patryk na szlaku.
Tym razem, we czwórkę– Igor, Patryk, Piotr i towarzyszący nam Kamil, operator filmowy ekspedycji – penetrujemy inną część wyspy, równie jednak gęsto porośniętą dżunglą. Chcemy sprawdzić pewną teorię. Przeczesując literaturę dotyczącą tematu trafiliśmy na niezwykle intrygujące opisy eksploracji części Dominiki. Pierwsze dotyczą jeszcze kolonialnej przeszłości wyspy. Mowa tam jest o wyprawie w część interioru, którą tubylcy uważali za przeklętą. Gdy jednemu z przybyłych z Anglii białych badaczy udało się skrzyknąć kilku tragarzy i wyruszyć w tamtym kierunku, po dotarciu do pewnego miejsca, jakiejś niewidzialnej linii w dżungli, tubylcy stwierdzili, że nie pójdą dalej za żadne pieniądze. Zdenerwowany i poirytowany Anglik odprawił tragarzy, którzy domagali się wypłacenia całej należności twierdząc, że badacz nie ma szansy na powrót żywy, więc nie będą ryzykować utraty zarobku. Ponieważ mieliśmy w ręku opis tych dziwnych wydarzeń, wiedzieliśmy więc, że Anglik wrócił jednak cały i zdrów, zapewne z wrodzoną sobie wyższością śmiejąc się z przesądności tubylców. Opis ten jednak zwrócił naszą uwagę wskazując na pewien rejon Dominiki, gdzie rzadko ktoś się zapuszczał. Gdy zaczęliśmy szperać w zgromadzonych materiałach, trafiliśmy na równie zaskakujące opisy etnografów i lokalne legendy, które wprost mówiły o miejscach do których nie wolno się zbliżać. Jedna z nich była prawdziwie niesamowita i brzmiała jak opis miejsca, którego poszukiwaliśmy. W trudno dostępnej części wyspy miała się znajdować specjalna jaskinia, do której wstępu strzegły tajemnicze siły. Każdy śmiałek, który się do niej zapuści bez specjalnego pozwolenia starszyzny, miał niemal natychmiast umierać. Ci jednak, którzy takie pozwolenie mieli, po wejściu do jaskini mogli skorzystać z mocy magicznego źródła, które tam się znajdowało i odzyskać swoją młodość. Czytaliśmy ten opis z prawdziwym zdumieniem. Była to bowiem ewidentnie legenda o źródle wiecznej młodości, mitycznym celu wielu eksploratorów, poszukiwanym w różnych czasach i miejscach na świecie. Także kilku hiszpańskim konkwistadorom przypisuje się wyprawy w tym właśnie celu, ale nigdy nie słyszeliśmy, aby jakikolwiek autor łączył tę historię z Dominiką.
Wydany w 1601 opis przygód konkwistadorów, w tym słynnej wyprawy Ponce’a de Leon, podczas której miał poszukiwać źródła wiecznej młodości na Florydzie.
Nie wierzyliśmy w magiczną moc źródlanej wody, podobnie jak nie wierzyliśmy w istnienie złotego miasta El Dorado czy Złotego Pociągu. Dla nas ciekawy jednak był opis, który mówił wyraźnie o jaskini i o źródle jako miejscu specjalnym i strzeżonym. Czy chcąc zabezpieczyć swój łup, Indianie nie przenieśliby skarbów do takiej właśnie świętej jaskini? Jakie miejsce mogło się lepiej nadawać na kryjówkę? Jeśli było to miejsce, w którym odbywały się jakieś magiczne rytuały to z pewnością było otoczone specjalną ochroną i dostęp do niego był utrudniony. Czy przesądy tragarzy, którzy uciekli w popłochu zostawiając w dżungli angielskiego badacza, mogły być jakąś pozostałością pamięci po zakazach sprzed wieków? Jeśli starszyzna plemienna chciała ustrzec jakieś konkretne miejsca przed niepowołanymi oczami mogła właśnie próbować rozpuszczać wieści o klątwie, demonach itd. Był to trop, którego nie mogliśmy zignorować. Ponownie zasiedliśmy do map, próbując dopasować opisy do miejsc w terenie. Naszą uwagę przykuły występujące w kilku miejscach na wyspie źródła siarki. Czy to one mogły być strażnikami jaskini? Źródła były w różnym stopniu toksyczne, jeśli więc w jednej z jaskiń znajdowało się takie źródło z trującymi oparami, niewtajemniczonego śmiałka rzeczywiście mogło spotkać coś złego. Z drugiej strony, jeśli ktoś znał drogę mogącą je ominąć, teoretycznie mógł mieć nieograniczony dostęp do dalszej części jaskini. To była oczywiście tylko hipoteza, ale naszą wyprawę zorganizowaliśmy właśnie po to by przeprowadzić możliwie jak najdokładniejszy rekonesans i potwierdzić bądź wykluczyć jak największą liczbę hipotez.
Jedno z trujących źródeł siarki.
Ponownie skorzystaliśmy z usług naszego lokalnego przewodnika, który o umówionej wcześniej porze podjechał po nas swoją toyotą. Nieco zdziwił się, gdy poprosiliśmy o dowiezienie do miejscowości na jednym z krańców wyspy. Twierdził, że nic tam nie ma ciekawego, jednak w miarę jak dojeżdżaliśmy do celu stawał się coraz bardziej niespokojny. Na pewno powodem zdenerwowania zwykle wyluzowanego tubylca nie były niewyobrażalnie kręte i strome serpentyny, którymi się poruszamy, ani raz po raz wymijane z trąbieniem klaksonu jadące z naprzeciwka auta. Gdy docieramy do celu, samochód zatrzymuje się zaskakująco daleko od najbliższych zabudowań. – dalej musicie dojść sami – oznajmił nam Serge. Spoglądamy po sobie zdziwieni, bo zwykle wjeżdżał w dużo gorsze miejsca. Gdy wysiadamy z klimatyzowanego wnętrza vana, wilgoć i ukrop uderzają w nas z podwójną siłą. Zaraz po zatrzaśnięciu drzwi i umówieniu godziny powrotu, kierowca z piskiem opon odjeżdża. Naprawdę było to dziwne, ale zgodne ze znanymi nam przekazami z tej części lądu. Na szczęście nie zażądał opłaty z góry, co w tych okolicznościach było na swój sposób pocieszające. Punkt, z którego mamy tym razem zagłębić się w otchłań dżungli, wymagał przejścia obok kilku domostw i podwórek. O ile byliśmy przyzwyczajeni do widoku skromnych i zaniedbanych chałup, te wyróżniały się na ich tle jeszcze gorszym stanem i nieporządkiem. Tu naprawdę cofaliśmy się w czasie o kolejnych kilkadziesiąt lat. Kłaniamy się grzecznie nielicznym mieszkańcom, których wygląd był również odmienny, a ubiór wyjątkowo obszarpany. Zaczynamy rozumieć, że dotarliśmy do jakiejś enklawy rządzącej się swoimi zwyczajami i prawami. W związku z tym, że do miejsca, gdzie zmierzaliśmy nie prowadził żaden szlak, a mapa nie oddawała do końca realiów topografii, musieliśmy zasięgnąć wskazówki. Podchodzimy do pracującego przy domu mężczyzny, pytając czy poniżej wijącą się ścieżką dojdziemy do celu. Początkowo marsowe oblicze tubylca i wyjątkowo nieprzystępna z wyglądu aparycja zmieniają się, gdy słyszy znaną mu doskonale nazwę i lokalizację. Odpowiada w znanym sobie i chyba tylko kilku sąsiadom narzeczu z zaledwie kilkoma zrozumiałymi dla nas angielsko-francuskimi słowami. Co więcej wskakuje w swoje mocno zużyte kalosze i proponuje zaprowadzić nas na miejsce. Dziękujemy mu za pomoc, starając się dać do zrozumienia, że trafimy sami. Mimo to jakiś czas idzie z nami, opowiadając coś zawzięcie, lecz za grosz nie wiemy o czym. Gdy schodzimy w przepastną dolinę, w pewnym momencie uwagę naszego przewodnika przykuwa jakiś niewidoczny dla nas szczegół. Korzystając z okazji dalej ruszamy już samodzielnie.
Przedzieraliśmy się więc dzielnie przez kolejne chaszcze i obsuwając po śliskim szlaku, dziękowaliśmy bogom za relatywnie suchą pogodę. Oczami wyobraźni widzieliśmy jak ten teren musi być niedostępny w porze deszczowej. Zeszliśmy w dół zbocza do brzegu morskiego by sprawdzić jak i którędy Indianie mogli przetransportować hiszpańskie łupy. Potem z powrotem, mozolna i niebezpieczna wspinaczka pod górę i znowu przedzieranie się przez gęstwinę dżungli. Wreszcie, gdy przekraczaliśmy jeden z wielu górskich strumieni, usłyszeliśmy wołanie Patryka, który wyprzedzał nas o kilkadziesiąt metrów. Przyspieszyliśmy i już po chwili zobaczyliśmy go, jak podekscytowany, z dużym uśmiechem na twarzy, pokazuje na coś palcem. Na niewielkiej polanie krzyżowało się kilka strumieni, które wśród zieleni opływały spory nawis skalny. Mniej więcej na jego środku widać było ciemniejszą plamę. Jaskinia! Spojrzeliśmy po sobie. Według mapy byliśmy mniej więcej w takim dystansie od morskiego brzegu o jakim wspominała Luiza de Navarrete w swoich zeznaniach (patrz tu: https://poszukiwacze.org/wyspa-skarbow-czesc-2-srebro-zloto-i-perly/ ). Nasze zmęczenie prysło teraz, jakby go nigdy nie było. Niemal sprintem, na tyle na ile pozwalały ostre kamienie i gęsta trawa, rzuciliśmy się wszyscy w kierunku zbocza, na którym widać było stromą skałę. Dopadliśmy do skalnej ściany i wspięliśmy się do wnętrza wyłomu.
Niemal niewidoczne w ścianie zieleni wgłębienie jaskini.
Dokąd prowadzi tajemnicza szczelina?
Byliśmy w horyzontalnej szczelinie, szerokiej na kilka metrów i wysokiej może na niewiele ponad metr, która stopniowo zwężała się w głąb. Bez wątpienia jaskinia, ale jej wejście było zbyt małe by mogli z niego korzystać ludzie. Czy szczelina prowadziła dalej? Czy w okolicy mogło być inne wejście? Wiedzieliśmy, że tym razem, z braku czasu, nie będzie nam dane tego sprawdzić. Musimy wrócić, być z miniaturowym robotem, którym zbadamy tajemniczy korytarz. Odkrycie to jednak bardzo mocno na nas wpłynęło. Do tego momentu zakładaliśmy tylko istnienie nieznanych jaskiń na wyspie, ale od tej chwili mieliśmy już na to niezaprzeczalny dowód. Teraz, choć nieubłaganie zbliżał się zmrok, wkładaliśmy głowę do każdej możliwej dziury, zaglądaliśmy za zwalone pnie drzew i bacznie rozglądaliśmy się wokół. Łakomym wzrokiem patrzyliśmy na mini kaniony wyżłobione przez niezliczone strumienie. Rzeczywiście było tak jak sądziliśmy i jaskinie mogły kryć się za każdym załomem i ścianą zieleni.
Piotr sprawdza kolejny trop.
Chwila odpoczynku.
Padnięci, ale i szczęśliwi, wróciliśmy na jacht. Kończyliśmy naszą niezwykłą przygodę, mając satysfakcję z udanego rekonesansu. Już w samolocie, w drodze do domu, w głowie kotłowało nam się masę myśli. Było już jasne, że kolejny etap wyprawy musi dotyczyć wyłącznie poszukiwań lądowych. Wiedzieliśmy też, że wytypowany przez nas rejon rzeczywiście wydawał się najbardziej odpowiedni do lokalizacji jaskini, w której ukryto skarby. Pozostawało ustalić metody poszukiwań, zorganizować nową ekipę i odpowiedni sprzęt. Z całą pewnością odszukanie naszej jaskini nie będzie łatwe. Ludzie, którzy będą jej z nami szukać muszą być nie tylko łowcami przygód, ale też i fachowcami w swoich dziedzinach, speleologii, geologii i innych, którzy zastosują najnowsze naukowe i technologiczne metody mogące pomóc w namierzeniu ostatecznego celu. Kto pojedzie z nami tym razem? Potrzebna będzie też kooperacja tubylców, zarówno Indian Kalinago, jak i obecnych mieszkańców Dominiki. Chcemy, aby ta historia dotyczyła przede wszystkim ich samych. Przez wieki Dominika była tylko celem kolonizatorów, jej ludność wykorzystywana a bogactwa wyspy wywożone. Tak nie będzie w naszym przypadku i to nie tylko dlatego, że obiecaliśmy to Lennoxowi (patrz tu: https://poszukiwacze.org/wyspa-skarbow-czesc-5-nietypowi-poszukiwacze/), ale przede wszystkim dlatego, że nadszedł czas by mieszkańcy mogli z dumą opowiedzieć swoją historię. Jeśli się uda to chcemy im w tym pomóc. To potężne wyzwanie, ale takie najbardziej lubimy. Jedno było więc pewne – ciąg dalszy musi nastąpić…
Piotr Maszkowski, Igor Murawski
Ekipa ekspedycji (z wyjątkiem Roberta Kmiecia). Od lewej: Piotr Maszkowski, Patryk Muntowski, Igor Murawski, Anna Brzezińska, Monika Matis, Kamil Król, Joanna Gilewicz, Arek Agaciak.