Przed nami najtrudniejsze zadanie, czyli penetracja bardzo stromych wzniesień porosłych nieprzeniknioną dżunglą w poszukiwaniu jaskini, w której Kalinago mieli ukryć zabrane Hiszpanom kosztowności. Zostało tylko kilka dni, podczas których mieliśmy nadzieję na odnalezienie jakiegoś śladu wiodącego do skarbu…
Mimo wczesnego startu temperatura przekracza 35 stopni. Nasza czwórka – Ania, Igor, Patryk i Piotr, powoli zagłębia się w gęsty las deszczowy, w którym na szczęście słońce nie jest tak dokuczliwe jak na zewnątrz. Problemem jest straszna duchota sprawiająca, że zabrane zapasy wody kurczą się w zastraszającym tempie. Trochę pomagają przelotne ulewy, które dosłownie na chwilę przerywają nieznośną spiekotę. Wybraliśmy trasę, która ma nas zaprowadzić z jednego krańca wyspy na drugi, przecinając wytypowane wcześniej na podstawie map i zdjęć satelitarnych miejsca. Jedno z nich to dawna osada Kalinago, od wieków opuszczona, odkryta zaledwie kilka lat wcześniej przez naszego niedawnego rozmówcę, doktora Lennoxa Honychurcha. Dojście do tego miejsca nie wydawało nam się trudne, ale to było wtedy, gdy siedząc w kokpicie katamaranu, pochylaliśmy się nad mapą Dominiki, popijając zimne piwo. Teraz idziemy pod górę bardzo wąskim i stromym szlakiem, czasem trzymając się lian czy wystających wszędzie gałęzi, by nie spaść w dół zbocza.
Ania Brzezińska w dżungli.
Pod stopami osuwają się kamienie i ziemia, więc trzeba być cały czas skoncentrowanym na ostrożnym stawianiu kroków. Momentami szlak jest nieco szerszy i wystarczy tylko skupiać się na równomiernym oddychaniu i ocieraniu zalewającego oczy potu. Wyobrażamy sobie hiszpańskich konkwistadorów, w ciężkim metalowym rynsztunku, z rapierami przy pasie, muszkietami na ramieniu, którzy w charakterystycznych kaszkietach próbowali odnaleźć drogę do tajemniczej jaskini, odzyskać skarby z ładowni statków i pomścić śmierć swoich towarzyszy. Teraz, w gąszczu zielonego piekła, w naszych komfortowych butach, “technicznych”, przepuszczających pot koszulkach i wyposażeni w lekkie plecaki, rozumiemy wreszcie, dlaczego to zadanie było dla nich niemożliwe do wykonania. Mimo duchoty i lejącego się z nieba żaru ta myśl dodaje nam sił. Faktycznie, poszukiwany przez nas bajeczny skarb może nadal znajdować się w miejscu ukrycia. Idący na czele Patryk zatrzymuje się i zerka na swój GPS. Jesteśmy na miejscu dawnej osady.
Pojedynek w przestworzach.
Rozglądamy się wokół, ale ściana zieleni jest tak gęsta, że praktycznie nic nie widać. Eksploracja dżungli tutaj będzie niezwykle trudna, a wiemy, że nasza przyszła wyprawa będzie musiała tu wrócić. Rejon osady jest ciekawy nie tylko dlatego, że jego położenie wskazywało na strategiczne znaczenie dla Indian. W pobliżu znaleziono naskalne rysunki, co oznacza, że miejsce to mogło być dla Kalinago prawdziwie wyjątkowe.
Petroglify Kalinago.
Co ciekawe, w zeznaniach Luisy de Navarrete mowa była o tym, że jaskinia znajduje się w pobliżu jakiegoś źródła. Także i te rysunki znajdowały się w podobnej lokalizacji. Z całą pewnością teren wymagał gruntownego zbadania, ale tym razem musiało nam wystarczyć sfilmowanie go dronem, który szybko wspiął się ponad koronę drzew i zwinnie poszybował ku niemal pionowo wznoszącym się zboczom górskiej doliny. Liczyliśmy na to, że nagrany film pozwoli nam przyjrzeć się niektórym fragmentom osady, niewidocznym ze szlaku w dżungli, a także być może uda się wychwycić na nim pewne niuanse w rzeźbie terenu, podczas komputerowej konwersji materiału w technologii trójwymiarowej.
Od lewej: Ania Brzezińska, Igor Murawski, Patryk Muntowski, Piotr Maszkowski.
Patryk i jego dron.
Niestety, naszym dronem zainteresował się szerokoskrzydły jastrząb, który zaczął niebezpiecznie krążyć wokół, zapewne bojąc się tej nowej dziwnej konkurencji na swoim terenie łowczym. Nie chcieliśmy czekać na wynik starcia drapieżnego ptaka z naszym powietrznym robotem i Patryk szybko sprowadził drona na ziemię. Jakkolwiek jednak nie byłby to ciekawy dla nas teren, dżungla pochłania tu wszystko w zaskakująco szybkim tempie. Nie pozostało więc nam nic innego, jak ruszyć w dalszą drogę.
Parliśmy dalej w głąb, zdając sobie sprawę z tego, że w dżungli mrok zapada szybciej, a nikt z nas nie chciał spędzić tam nocy bez porządnego namiotu i moskitiery. Po jakimś czasie oswoiliśmy się z tempem i trudami marszu i choć na stromych podejściach serce podchodziło nam do gardeł a w uszach słyszeliśmy jedynie pulsowanie krwi, nie czuliśmy się już obco w tym dziwnym zielonym świecie. Zmęczenie powodowało, że ustąpiły nawet początkowe lęki obecne przy dotykaniu gałęzi, liści czy podłoża, na którym spodziewaliśmy się znaleźć budzące grozę insekty, pająki czy wtopione w wielobarwne tło węże. Co prawda kilka razy wydawało się nam, że przemknął gdzieś pod nogami jakiś ptasznik czy tarantula, lecz to wyobraźnia płatała nam raczej figle. Prawda była taka, że nie widzieliśmy niczego, co mogłoby stanowić poważniejsze zagrożenie.
Wręcz przeciwnie – dźwięki w dżungli, śpiew papug, ptaki itd., sprawiały, że czuliśmy się spokojni o nasz los, wiedząc, że interioru Dominiki nie zamieszkują żadne większe drapieżniki i jedyne co mogłoby nam rzeczywiście zagrozić to… nastawiony wrogo człowiek. Tak przynajmniej twierdził spotkany kilka dni wcześniej myśliwy. Jak się już przekonaliśmy, na tej wyspie było o to wyjątkowo trudno. Nie oznacza to jednak, że był to zwykły trekking. Kilka razy musieliśmy zejść ze ścieżki i podążyć w dół kamienistych strumieni, by ocenić możliwości poruszania się po tego rodzaju szlaku. Dla nas ze względu na tropy badanej historii niezwykle istotnym. Dość niebezpieczny i wymagający, lecz przy zachowaniu ostrożności możliwy, choć grożący mniejszymi lub większymi kontuzjami. Nikt jednak nigdy nie twierdził, że będzie łatwo, a w kolejnym etapie będzie to musiała być nasza codzienność… Tymczasem nastrój poprawiał nam zapierający w piersiach dech widok morza i strzelistych klifów wokół wyspy, który co jakiś czas, gdy szlak zbliżał się bezpośrednio do wybrzeża, mogliśmy podziwiać. Szczególnie widoczne zarysy sąsiedniej Gwadelupy i Marie Galante, zdających się znajdować właściwie na wyciągnięcie ręki.
Uspokajały też zapachy. Dżungla na Dominice, podobnie jak w Amazonii, to jedna wielka apteka i co rusz nasze nozdrza na przemian drażnił lub pieścił jakiś specyficzny zapach. W pewnym miejscu była to nawet marihuana, zasadzona tam pewnie przez jakiegoś lokalnego miłośnika tej wyjątkowo leczniczej rośliny, których na Dominice nie brakowało.
W pewnym momencie, wędrując wąskim skrawkiem ścieżki tuż nad stromym urwiskiem, uwagę naszą zaczęły przykuwać charakterystyczne „placki”, których odór wcześniej zaczął dochodzić do naszych nozdrzy. Rozmiary świadczyły, że musiało pozostawić je sporej wielkości zwierzę. Nie mieliśmy pojęcia jakie, choć owe „placki” wyglądały dziwnie znajomo, przypominając te z naszych wiejskich łąk. Zagęszczenie fekalnych „min” zwiększało się z każdym kolejnym metrem tak, że skupić się musieliśmy głównie na ich omijaniu. Przyznać musimy, że z różnym skutkiem. Czyżby zostawiała je jakaś wielka mięsożerna bestia? Sytuacja zdawała się być coraz bardziej śmierdząca i towarzyszyła nam do końca tego rekonesansu. Tropiąc winowajcę, zapuściliśmy się w gąszcz zarośli. Te, zupełnie jak na filmach, w pewnym momencie zaczęły złowieszczo szeleścić i rytmicznie falować. Ewidentnie w gęstwinie krył się jakiś stwór. W takim momencie rozsądni bohaterowie powinni się wycofać, u nas zwyciężyła jednak ciekawość. Ściskając mocniej w dłoni maczety, zbliżyliśmy się, gotowi odeprzeć niespodziewany atak…, by po chwili zacząć się tarzać ze śmiechu. Winowajcą okazała się faktycznie zbłąkana krowa nieznanej nam odmiany, ewidentnie jednak nie dzika, a hodowana przez miejscowych, która zapuściła się chyba tym razem za daleko. Ot uroki dzikiej puszczy.
W rezerwacie.
Zmordowani i mokrzy od stóp do głów, wydostaliśmy się po kilku kwadransach na lokalną drogę, skąd pół godziny później odebrał nas Serge, kierowca i wspaniały przewodnik po wyspie. Choć niemiłosiernie gonił nas czas, postanowiliśmy, że kolejnego dnia chcemy pokazać pozostałej części załogi trochę wnętrza wyspy i wspólnie z Sergem wyruszyliśmy do rezerwatu Kalinago, położonego w południowo-wschodniej części Dominiki.
Przewodnik opowiadał nam o specyfice wyspy, śmiejąc się z nowobogackich zakusów niektórych gości. Przejeżdżamy obok hotelu w budowie o zaskakującej na Karaibach architekturze orientalnej. Okazuje się, że budowę finansuje… rząd Maroka. Nieco dalej leży nowo otwarty luksusowy kompleks hotelowy firmy Kempiński, której założyciel pochodził podobno z Poznania. Później dowiadujemy się też, że kolejny taki kompleks planuje na Dominice wybudować Robert de Niro. Serge martwi się, że Dominika, którą zna i kocha, zamieni się z czasem w komercyjne piekiełka dla bogaczy, których pełno na okolicznych wyspach. Jego minibus, Toyota z napędem na cztery koła, była idealnym pojazdem na tego typu ekspedycję. Wijąca się dżunglą szosa nie spełnia chyba żadnej z możliwych norm, zarówno pod względem stromości podjazdu, jak i kąta skrętu. Nierzadko bowiem, by skręcić, nawet niewielkie auta, włącznie z naszym, muszą brać zakręt na dwa razy.
Schody węża.
W rezerwacie Kalinago.
Długa i kręta droga do rezerwatu pokazała nam jednak pierwotne piękno wnętrza wyspy i ciekawi byliśmy spotkania z jej rdzennymi mieszkańcami. Niegdyś dumni i niezwyciężeni Indianie Kalinago, prawdziwi tubylcy, zostali powoli zepchnięci na mały skrawek lądu i stopniowo wtapiają się w lokalną populację. Większość z nich żyje na terenie rezerwatu, pracując jako przewodnicy turystyczni, produkując pseudotradycyjne rękodzieła czy po prostu żyjąc z zasiłku zapewnianego im przez rząd. Zwiedzanie rezerwatu nie zajmuje nam długo. Jest trochę poza sezonem, jesteśmy tam jedynymi turystami, więc większość “atrakcji” jest i tak pozamykana. Nie żałujemy. Nie przyjechaliśmy tu jako turyści. Zresztą nasze wrażenia są mieszane. Psy Kolumba, które w pozostałej części Dominiki wyglądają na zdrowe i w miarę szczęśliwe, tu są chodzącymi szkieletami. Nie wiemy, dlaczego tak jest, domy Kalinago wcale nie wyglądają na biedne, ale to bardzo smutny widok. Nasze kroki kierujemy ku Schodom Wielkiego Węża (L’Escalier Tete Chien), tajemniczej formacji skalnej, która znajduje się tuż nad brzegiem morza. Spektakularne stopnie, w naturalny sposób wykute przez siły natury w wulkanicznej lawie, robią niesamowite wrażenie. Cała masa lokalnych legend zdaje się potwierdzać ich magiczną moc. W tym miejscu czuć dawną potęgę rdzennych mieszkańców Wyspy Skarbów. Zmęczeni i zamyśleni, w rytmie reggae puszczanej przez Serge’a, wracamy do portu i na pokład, do cywilizacji i piwa Kubuli. Planujemy kolejny wypad do dżungli. Tym razem naszym celem jest jej zupełnie inny fragment. Mamy nadzieję, że znajdziemy dowód na istnienie jaskiń w tym rejonie, a co za tym idzie ślad prowadzący do “tej” jaskini…
Piotr Maszkowski, Igor Murawski
Ciąg dalszy nastąpi.